Kiedy utracisz wszelką słodycz życia upajasz się snem. Niech przed świtem wyjdzie ci naprzeciw nowy brzeg, ku którego cichym wodom łagodnie ruszy kolisty gąszcz aniołów zielonych drzew.
Niech ci będzie bezkresem, niech każdą porę przekracza która w czasie wydała się wieczna, uśmiech młodości, ból, gdzie szukałeś tajemnych narodzin dnia i nocy.
Salvatore Quasimodo (ze zbioru Wody i ziemie 1920-1929)
Zwierzęta rzadszego gatunku bliskie wymarcia budzą zakłopotanie tych co podejrzewają że Ojciec zgubił ich szablon.
To nie tak że wszystkie były ofiarami ludzi i klimatów albo jakiegoś boskiego majstra. Kto je stworzył uznał że są zbyteczne najbardziej nieszczęśliwemu ze swoich wytworów: nam.
Eugenio Montale (z tomu Zapiski z czterech lat, 1975)
Ci wszyscy, którzy mnie tu miłowali, By mnie zatrzymać, dążyli najstalej.
Lecz Twoja miłość, choć większa, z padolną Tą drogą sprzeczna: Ty mnie puszczasz wolno.
Więc porzuciłem tych, którzy na drodze Mojej miłosne kładli na mnie wodze.
I oto mija dzień za dniem upalny I noc za nocą — lecz Tyś niewidzialny.
Jedno — gdy w modłach mych Ciebie nie wzywam, Jedno — gdy w sercu Ciebie nie odkrywam, Wtedy Twa miłość dla mnie, jak daleka Jutrznia, na miłość moję ciągle czeka.
AI "Daj nam ostrą jawę chłód nagły wody, w którą skacze pływak" 2024
Panie na rannych zorzach bladych nieboskłonach, kiedy ziemia oddziela się od nieba, wybacz chwilę ciemności, gdy dusza jeszcze w objęciach snu i z majakami gada.
Daj nam ostrą jawę chłód nagły wody, w którą skacze pływak. A dzień ześlij ciężki, nie szczędź mitręgi w korytarzach ziemi, na wysokiej fali, przy pługu i nad duktem pisma objawiaj zawiły sens świata.
Zbigniew Herbert z wierszy rozproszonych 1992 - 1998
Kiedy ojciec zapala światło nie mówi "niech się stanie" ale "dopiero czwarta a już ciemno". Gdy zasiada w fotelu z gazetą - on, fotel i gazeta stanowią trójcę doskonałą. Kiedy kładzie na serwecie ręce widzę z przerażeniem, że każda jego dłoń zakończona jest w pięć palców.
Cóż mam robić, ja z czołem spuchniętym od marzeń. Nocą w mysich korytarzach zajmuję się transportem skórki od chleba.
Zbigniew Herbert z utworów rozproszonych 1955/59 - 1968
siedzę na pace z płytami długi dzień ciemnieje patrzę po ciemku na ścianę ta jaśnieje plama – coś powieszonego gałąź, 7 lat temu podniósł ją z ulicy Le., powiedział „powieś na nowym mieszkaniu” wspominanie ma coś z metafory coś z podniecenia ale dziś – z żalu najwięcej, może pierwszy raz aż tak
nieraz się budziłem wylękły że wszystko przeszło że na wszystko się spóźniłem, nie ma już nigdzie nikogo; odwrotność tego: czeka się, jest skupienie na co się czeka? na nic, to jest to, co jest to jest najwięcej i wszystko
ale i to mija
szkoda, czego szkoda? nawet zeszłorocznego szpitala? operacji, może, pewnie tak
a to kiedy ktoś obok – w trumnie jakby uczucie z sopla ale to nie napuszcza wygaszania wygaszanie samo nadchodzi samo się cofa może nie samo ale wtedy to nie na drętwo chce się na żywo, a to – nie najprawdziwsze
ono samo wróci, to drętwe i to będzie wtedy jeszcze najlepsze bo chyba że złapie to najgorsze człowiek wkręcony w nieswoje, bolenie, duszenie i dopiero podszewką wywrócenie od wszystkiego od każdego od siebie
Droga Elizabeth, kto ci dał tyle siły, żeby iść po ziemi, skoro kieszenie masz puste, bez kluczy do zgubionego domu, gdzie wieszak po płaszczu kołysze powietrze i ja, patrzę na ten wieszak.
Patrzę też na niedomkniętą szufladę. Czyżbyś w końcu znalazła zegarek po matce? Wiem, że z łzą złości szukałaś go. Jaki czas poszukiwany na nim odnalazłaś?
Dokąd teraz idziesz, tak nieznośnie lekka; i czy tam, jak zawsze tu znajdziesz ulubione krzesło przy stole, by załamać na nim ręce i pomyśleć?
A jeśli, to za dużo by mieć i strzec przed stratą, czy choć ołówek, kolano, by napisać?
Pisz!
Bo albo słowa od ciebie, albo długie po tobie milczenie, którego nie da się stracić.